Artykuły

Nie ma miłości bez wolności

Rozmowa z Rafałem Fronią, podróżnikiem, biegaczem, pisarzem, przedsiębiorcą, szefem Wydawnictwa Turystycznego PLAN, mieszkańcem Kotliny Jeleniogórskiej, uczestnikiem wypraw w najwyższe góry świata, który 19 lipca 2022 zdobył Broad Peak (8051 m n.p.m.) w Karakorum

- Jak samopoczucie po powrocie z wyprawy na Broad Peak?

- Odpowiem trochę przerwotnie: po wyprawie boli mnie zdecydowanie mniej, niż przed wyprawą, a najmniej mnie boli tam, na górze. O dziwo, śpiąc na lodzie, na kamieniach, zwinięty gdzieś w kabłąk lepiej sypiam i mam mniejsze problemy z kręgosłupem niż na ortopedycznym materacu we własnej sypialni. Może jest to związane ze stresem, z tym, że tam człowiek spina się w sobie, ale to jest fakt, bo to nie jest pierwsza wyprawa, na której zdałem sobie z tego sprawę.

- Do Twojej formy jeszcze wrócimy, ale teraz chciałem zapytać o Twoje uczucia, gdy dopiąłeś swego, czyli zdobyłeś szczyt swych marzeń. Za trzecim podejściem.

- Sam atak szczytowy był szybki, bo wspinałem się trzy dni. Pierwszego dnia wyszedłem o trzeciej nad ranem, doszedłem do obozu drugiego. Tam spędziłem kilkanaście godzin. Potem kilka godzin wspinania do obozu trzeciego. Tam osiem-dziewięć godzin, tam już tabletka – pół małej białej, bo trzeba było spać w dzień, gdyż w namiocie obok się tłukli. Następnie wyjście do ataku szczytowego w nocy, o godzinie 23. W bardzo trudnych warunkach, w ciężkim śniegu. Media cały czas powtarzają, że samotnie zdobyłem tę górę. Ja tam po prostu pojechałem sam – nie miałem żadnego partnera i działałem na górze sam. Trudno jednak mówić o samotnym wspinaniu, gdy tej nocy do ataku szczytowego wyszło przynajmniej dziesięć osób.

- Sześć osób zdobyło szczyt.

- Być może, na pewno zdobyło go jeszcze dwóch Polaków i Włoch, którego wyprzedziłem. Na przełęczy byłem już pierwszy i za mną szedł Włoch. Cholernik jeden nie chciał torować. Na grani, gdzie było niebezpiecznie, nie wysunął się nawet o włos przede mnie. Natomiast gdy weszliśmy na Rocky Summit, gdy widziałem, że szczyt jest bardzo blisko, ale chciałem sprawdzić, ile mam picia w camelbagu i batonów poupychanych po kieszeniach, zatrzymałem się, także po to, by się pokremować, Włoch mnie wyprzedził i poszedł w kierunku szczytu. Zrobiłem kilka zdjęć i gdy doszedłem na szczyt, byłem na nim kompletnie sam. Pytasz o wrażenia, emocje... Najpierw chciałem nagrać film, w którym chciałem opowiedzieć o tych wrażeniach. Nie mogłem! Bo to był szloch. Rozbeczałem się i co próbowałem wyartykułować z siebie jakieś słowo, to wychodziło jakieś sapanie, kasłanie… Nie da się niczego na takim szczycie wyreżyserować. Po trzech dnia trudnej drogi, ciężkiej, bardzo zimnej nocy, kiedy zebrało się mocno w dupę, nie można tego porównać z biegiem maratońskim ani z żadnym innym wysiłkiem, bo tam jeszcze niedotlenienie powoduje, że my nie do końca wiemy, co jest prawdą, a co nie. To 8051 metrów nad poziomem morza. Broad Peak jest pułapką – ma dwa wierzchołki, wspinasz się cały czas pod górę, od bazy. Dochodzisz do przełęczy, która ma może 7800 metrów nad poziomem morza, i stamtąd bardzo trudną, niebezpieczną granią wspinasz się na Rocky Summit, tzw. przedwierzchołek, który jest na 8028.

- To tam tak strasznie wieje, jak mówią znawcy tematu?

- Oj, jak tam wyszedłem, dostałem taki strzał… Dlatego Włoch się tam schował. Gdy wychodzisz na ten przedwierzchołek, już się nie wspinasz, już jesteś na ponad ośmiu tysiącach metrów, musisz przejść przed Broad Peak, czyli przez cały szeroki szczyt do wierzchołka głównego. Jak byś szedł szybko, to by to trwało 40 minut, ale jak wolno to dwie godziny. I potem jeszcze musisz wrócić na Rocky Summit, a cały czas jesteś na ponad ośmiu tysiąsach metrów.

- Jaka to jest odległość w kilometrach?

- Niecałe półtorej kilometra, może nawet 1400 metrów, ale trzeba być bardzo skupionym, ponieważ z lewej strony jest pionowe urwisko z nawisami. Śnieg wiejący zawsze z jednego kierunku robi takie nawisy i jeśli staniesz na takim nawisie to polecisz w dół. Piotrek Tomala ostrzegał mnie przed tym, bo on przeleciał tam, ale był przypięty do liny, gdyż się wspinali w kilku, a ja szedłem sam. Nie miałem liny. Każdy mój błąd byłby nie do wybaczenia. Nie mogłem więc iść w lewo, gdzie było płasko, tylko tam, gdzie było stromo, ale tam z kolei śnieg też zaczynał wyjeżdżać. To był balans, musiałem być bardzo skupionym.

- Jaka temperatura tam panowała?

- Myślę, że odczuwalna wynosiła minus 20, więc nie było zimno.

- Stosunkowo.

- No tak, bo jestem w kombinezonie, mam porządne buty, wkładki elektryczne na baterie odpalone, a w rękawicach ogrzewacze chemiczne, bo ja się strasznie boję odmrożeń, więc jestem przygotowany na minus 40. A było minus 20, więc byłem porozpinany. Wiadomo, jak przy minus 20 idziesz na trening, to nie w puchowej kurtce, tylko normalnie, w ortalioniku i adidasach. Także da się to ogarnąć, natomiast potem wyszło słońce i robiło się coraz cieplej. Tam w obozie trzecim w środku dnia jest upał – w słońcu jest po prostu gorąco.

- W jakim sposób zorganizowałeś tę wyprawę? Pojechałeś sam i wszystko sam tam załatwiałeś, czy miałeś jakichś pomocników?

- Nigdy nie korzystałem z pomocy szerpy, ani z tlenu, natomiast – niestety – wyprawa na ośmiotysięcznik wygląda obecnie jak na Zanzibar czy na Seszele. Wymieniłem te dwa miejsca, bo niestety wyprawa jest droga. Ale niczym się nie różni. Oczywiście mówię o tym w dużym cudzysłowiu. Jest biuro turystyczne – agencja na terenie Pakistanu, która załatwia wszystkie formalności, tragarzy, namiot w bazie, mesę i kucharza. Wygląda to tak, że dojeżdżam do Pakistanu, oni mnie odbierają, później idziemy sobie sto kilometrów w trekkingu.

- To wszystko można załatwić przez internet, z domu?

- Tak, wszystko można załatwić e-mailowo. Ale my się z nimi znamy, byłem z tą agencją już trzeci raz, a w ogóle była to moja dziewiąta wyprawa do Pakistanu, także po lodowcu Baltoro nachodziłem się dosyć dużo. Siedemnaście razy. Raz, gdy byłem połamany, leciałem śmigłowcem. No więc dochodzisz do bazy na 4840 i tam zaczynam już działać sam w ścianie…

- Nie tak szybko. Wiele przecież się dzieje wcześniej. Trzeba jakoś do tej bazy dotrzeć z lotniska w Islamabadzie. Słyszałem, jak w swojej korespondencji opowiadałeś o zerwanych mostach. Nie jest więc to bułka z masłem.

- Jest tak: dolatujesz do Islamabadu. Jeśli o mnie chodzi, to z różnych przyczyn rozliczeniowych nie chciałem jechać kompletnie sam. W takiej sytuacji agent by wymagał ode mnie pieniędzy już z Polski – musiałbym mu wysłać te 4-5 tysięcy dolarów. Gdyby się zdarzyło, że bym tam nie pojechał, z powodu covidu, choroby albo odwołania lotu, agent by powiedział: stary, tu jest dla Ciebie namiot, 200 kilogramów marchewki i ryżu, wszystko zostało kupione, więc nie oddam ci pieniędzy. Aby nie ponosić takiego ryzyka, dołączyłem do wyprawy Ryśka Pawłowskiego z kilkoma klientami. Dzięki temu pojechałem jako członek ich wyprawy z pieniędzmi w kieszeni. Zapłacić mogłem na miejscu, gdy już byłem pewny, że moja wyprawa dochodzi do skutku, a nie przelewem z Polski. Oni zresztą wolą gotówkową taką formę rozliczenia, bo nie muszą się z tych pieniędzy spowiadać.

- Jesteście w Islamabadzie, i co dalej?

- Wsiadamy w samolot i leciemy do Skardu. Czasem samoloty nie latają, bo jest zła pogoda, więc myśmy oczywiście nie polecieli. Prawo Murphy’ego. Dwa dni jechaliśmy terenowym autobusem przez Karakorum Highway – przez góry, przełęcz, potem Doliną Indusu. Droga to zbyt szumne słowo, to bezdroże wyrąbane w Dolinie Indusu. Po dotarciu do miasta Skardu przesiadamy się na jeepy. Jedziemy nimi ponad sto kilometrów jeszcze za Askole, bo wybudowano nowy kawałek drogi i nowe mosty, które później przestały istnieć, bo przyszło lato, roztopy i rzeki zabrały wszystko. Jeepami dojeżdża się do miejsca, które nazywa się Jhola - przeprawa na linie przez rzekę. I faktycznie w drodze powrotnej była tylko Jhola, bo nie było już mostu, więc w drodze powrotnej przemieszczaliśmy się podwieszeni na linie, na malutkiej drewnianej platformie. Stamtąd zaczyna się stukilometrowy trekking, trwający 5, 6, 7 bądź 8 dni, w zależności od kondycji.

- Po drodze jest jakieś zorganizowane miejsce do spania?

- Nic nie ma. Lodowiec jest całkowicie i absolutnie dziewiczy. Są tam tylko bazy wojska pakistańskiego. W nich się oczywiście nie nocuje. To jedyne miejsca z pseudocywilizacją, gdzie zbudowane są z kamienia dwa-trzy domki. Dochodzi się najpierw do czoła lodowca, a potem się go trawersuje, idąc po kamieniach, bo lodowiec Baltoro nie jest stricte lodowcem. Nie ma tam na zewnątrz lodu, jest przykryty gruzem. Gdy się rozgarnie kamienie, trafia się na lód. Naukowcy mówią, że 38 procent lodowca Baltoro jest przykryte gruzem. Guzik prawda. Myślę, że 80 procent. To widać, gdy się idzie po lodowcu i gdy się na niego patrzy z 8 tysięcy metrów. Paski lodu są marginalne. Jest powiedzenie o anomalii Karakorum, jako jedynym miejscu na Ziemi, w którym lodowców nie ubywa, którego ocieplenie klimatu nie sięga. Myślę, że ktoś, kto to pisał, nigdy nie był w Karakorum, a przynajmniej na przestrzeni ostatnich 20 lat. Odbywa się tam wielki dramat ekologiczny. Góry się rozpadają, pokrywa lodowa, która scalała te pionowe ściany, w dużej części przestała istnieć. Na 5800 metrów na południowym czy zachodnim zboczu płynie woda. To tak, jakby śnieg topił się u nas w Karkonoszach w maju.

- Baza jest na końcu tej stówy trekkingu?

- Tak. Jesteś wtedy pod górą, niedaleko wejścia w ścianę, rozbijasz sobie namiot, zaczyna się przygotowanie sprzętu. Z nami szło kilkudziesięciu tragarzy i kilkanaście mułów, które niosły bagaże. W bazie jest się już zostawionym samemu sobie. Ponieważ dołączyłem do wyprawy, głupotą byłoby nie skorzystać z możliwości wspólnych dokonań. Dlatego poszliśmy w dwójkę do obozu pierwszego na 5800. Rozbiliśmy namiot, zeszliśmy, dwóch kolejnych chłopaków tam poszło, skorzystało z tego namiotu, potem ja – jako najmocniejszy - zakładałem obóz drugi na 6250-6300. Obóz trzeci znajduje się na 7200. Też go sam zakładałem, zaniosłem do niego depozyt i samotnie spędziłem w nim dobę, co też było ciekawym przeżyciem, bo wiało jak cholera, rzucało namiotem. Siedziałem w nim, gotowałem, w przeświadczeniu, że jeśli coś się stanie, to nikt mi nie pomoże, bo byłem tam sam. Potem było czekanie na okno pogodowe. Trwało bowiem 7-dniowe załamanie pogody.

- Czyli wchodziłeś zakładać obozy, a na okno pogodowe czekałeś w bazie?

- Tak, przez tydzień złej pogody nikt nie wychodził w góry, poza Denisem Urubko, ale zdmuchnęło go spod przełęczy i zawrócił. Dostałem prognozę z informacją, że od 17 lipca pogoda zacznie się poprawiać. Doszedłem do wniosku, że wyjdę w ostatni dzień niepogody, ponieważ te kilkadziesiąt osób, które było pod Broad Peakiem, stwarza dosyć duże zagrożenie. Tam sami jesteśmy dla siebie zagrożeniem. Jeśli coś się dzieje, a ja to widzę, muszę przerwać atak szczytowy, by komuś pomóc. To po pierwsze. Po drugie osoby, które są wyżej, zrzucają kamienie na tych, którzy są niżej. Wszystko jest tam wygryzione do gołej skały, kruche. Dlatego postanowiłem wspinać się wcześniej. Podobnie postanowiło dziesięć czy dwanaście innych osób, w tym Denis Urubko. Podczas ataku szczytowego, zanim dotarłem do obozu drugiego, pogoda się poprawiła, zrobiła się lampa. Zrobiło się pięknie, cudownie. Już wiedziałem, że będzie dobrze. Wszystko zresztą miałem już zaplanowane, wiedziałem, że na szczycie stanę między godziną ósmą a dziewiątą. Znam tę górę, do przełęczy mogę powiedzieć, że jak własną kieszeń, bo uczestniczyłem w dość długiej wyprawie w 2007 i zimą w 2012, gdy spędziłem w bazie 78 dni. Zaliczyłem wtedy dziewięć bądź dziesięć wyjść w ścianę.

- Jak Ci się schodziło? Podczas zejść, gdy zmęczenie daje znać o sobie, łatwo o błąd.

- Tam się wydarzyło coś jeszcze. W zejściu było o tyle dobrze, że siedem osób szło do góry, więc co pewien czas pod Rocky Summit kogoś spotykałem, przybijaliśmy piątkę, zagrzewałem ich do boju, nakłamałem każdemu, że jeszcze nie dwie godziny drogi, ale że za pół godziny będziesz już na grani, czyli właściwie już na szczycie. Ale idąc na szczyt, gdy wyszedłem na grań przed Rocky Summit, kiedy Włoch spuścił łeb i nie chciał wyjść na prowadzenie, doszedłem do wniosku, że jest bardzo niebezpiecznie. W pewnym momencie usłyszałem sapanie za mną. Pomyślałem, że Włoch w końcu ruszył, obejrzałem się... To nie był Włoch. To był facet w starodawnym anoraku, kasku, z czekanem. Bardzo szybko się wspinał, kiwnął mi głową przez maskę przeciwkaszlową. Założył ślad, a ja poszedłem za nim. Widziałem go jeszcze kilka razy na przedwierzchołkach. Na szczycie już go nie spotkałem. Byłem przeświadczony, że ten człowiek spadł. No bo droga jest jedna, samotnie nie mógł schodzić żadną inną. To było dość dziwne. Albo widziałem zjawę albo człowieka, który się zabił.

- Nie wiesz, kogo widziałeś?

- Nie wiem. Później słyszałem, że górę miał zdobywać Francuz, zamierzający bić rekord prędkości wejścia, więc zgadzałoby się, bo ten, którego widziałem, wspinał się szybko. Francuz miał plan zlotu ze szczytu na paralotni. No więc wszystko się zgadzało. Ten, którego widziałem, nie miał plecaka, ale może ktoś wcześniej mu wniósł glajta. Gdy dzień po zejściu zaczynałem opisywać na dole widzianą na górze postać, jeden z chłopaków pokazał mi książkę i zapytał: tego widziałeś? No jota w jotę. To Hermann Buhl, zdobywca z 1957 roku. Pomyślałem: może to był Hermann Buhl? Różne rzeczy się widuje na szczycie, więc może widziałem ducha. Zacząłem przeglądać zdjęcia: na jednym mam tego ducha, jak siedzi pod szczytem. To już przestało być wesołe. Wróciłem do wersji, że to może nie był duch... Tak więc dzieją się tam z mózgiem różne rzeczy. Jaka jest prawda? Nie wiem do końca. Bo tam człowiek nie do końca trybi, jest w stanie porównywalnym do upojenia alkoholowego, a potem na dole coś sobie wmówi albo ktoś coś wmówi, i zakłada, że taka jest prawda, natomiast jaka ona jest – nie wiem. Wiem, że byłem na szczycie, bo mam na to dowody, i wiem, że nic złego się nie stało.

- Jak schodziłeś?

- Gdy wracałem, szła następna grupa, nie miałem miejsca w namiocie w obozie trzeciem, bo trzeba było je zostawić chłopakom. Schodząc z przełęczy widziałem obóz trzeci I pomyślałem, że za pół godziny w nim będę, to dadzą mi pić. Minęła godzina, a ja znowu: za pół godziny będę w trojce, dadzą mi pić. Mija godzina, a do trójki wciąż strasznie daleko, a śniegu po uda. Było gorąco, wszystko stawało się ociężałe, kombinezon zdjąłem, szedłem opasany nim. Gdy w końcu doszedłem do obozu trzeciego, dali mi łyka, ale zamiast paść i zemdleć musiałem schodzić do obozu drugiego, bo w trzecim nie miałem gdzie mieszkać, a wieczorem przyszedłby mróz i byłoby kiepsko. Zszedłem więc do obozu drugiego. W nim się położyłem. Nic nie jadłem podczas ataku szczytowego, zawsze zresztą staram się nie jeść, ale w tym momencie nie miałem już siły, by gotować, odpalać maszynki. Leżałem w tym namiocie i myślałem: od początku ataku szczytowego wypiłem dwa litry, a powinienem cztery albo pięć. Może nie być dobrze. Ale nie byłem w stanie wstać, przynieść śniegu, by go topić i pić. Zasnąłem, obudziłem się gdzieś o drugiej-trzeciej nad ranem. Zdecydowałem, że nie gotuję, przecież tylko dwie godziny drogi i będę na dole. Nie umrę przecież, silny jestem. Przez radio powiedziałem chłopakom w bazie, że schodzę, a ponieważ zwijałem obóz drugi, miałem ze 30 kilogramów w plecaku, z bazy wyszło dwóch chłopców, by mi pomóc znieść plecak do bazy. Tam już było dobrze.

- Ile czasu zajęła wyprawa?

- Wyjechałem z kraju 14 czerwca, wróciłem 1 sierpnia. Pod samą górą spędziliśmy 27 dni, czyli poszło dość szybko.

- Jak dbasz o formę, jesteś po 50, a utrzymujesz ją na wysokim poziomie.

- Nie zgodzę się, że na wysokim poziomie. Jeszcze kilka lat temu ganiałem maratony, biegałem 400-500 kilometrów miesięcznie i to szybkich, poniżej 5 minut na kilometr podczas długich wybiegań. Teraz już tak dużo nie biegam, gdyż kontuzjogenność daje znać o sobie, ciągle coś mnie boli. Trochę przerzuciłem się na rower, dziś już o 6 rano przejechałem 30 kilometrów. Nadal codziennie biegam, tyle, że już po 8-10 kilometrów, a nie 15-20. Powiem jednak coś niepopularnego: w górach wysokich forma fizyczna i przygotowanie fizyczne nie mają takiego znaczenia, jak determinacja i to, co mamy w głowie.

- Jesteś stąd – z Karkonoszy. Podkreślmy to, stałeś się osobą publiczną, rozpoznawalną w całym kraju i nie tylko.

- Zupełnie niechcący.

- Znając Cię i obserwując od wielu lat – jako biegacza, podróżnika, wspinacza, odnoszę wrażenie, że szukasz miejsc, które nie zostały zepsute przez człowieka.

- Nawet coś takiego niedawno zapisałem: wszędzie tam, gdzie dociera człowiek, to przekształcając coś niszczy to. Wyobraź sobie piękne miejsce, piękne widok, nasze cudowne Karkonosze. Zamożny człowiek, przyjeżdżając tu, myśli: ale ładnie, postawię tu sobie domek letniskowy. Buduje go i krajobraz natychmiast przestaje być tak uroczy, bo stajesz, patrzysz i mówisz: ładny krajobraz tylko ten domek mi przeszkadza. Tych domków jest tu już sto, tysiąc, milion, deweloperzy budują kolejne i nagle zatracamy to, po co tu przyjechaliśmy. Gdyby nie ochrona przyrody i zakazy pewnie byśmy sobie już wybudowali domy w Kotle Wielkiego Stawu, bo pewnie kogoś byłoby stać i dlaczego miałby tam nie mieszkać. Natychmiast po spełnieniu takiego marzenia zniszczylibyśmy to piękno. Mnie interesuje to, co nie jest niszczone. Bardzo mi się podoba trekking lub wspinanie w takim miejscu jak Karakorum. Zdałem sobie bowiem sprawę, że tam ślad mojego istnienia za kilka dni przestanie istnieć: gdy zwinę swój namiot, wyjdzie słońce i wysuszy ciemną plamę pod namiotem, kiedy okruszki, które nieopatrznie upuszczę, zjedzą kruki lub zwieje wiatr. Tak powinniśmy postępować. Mnie daje to poczucie spełnienia. Będąc nomadą muszę być w ruchu, w podróży. Nie muszę być w hotelu cztero- czy pięciogwiazdkowym, choć zdarza się, że w takich mieszkam. Natomiast ten hotel musi być położony w okolicy, w której będę mógł biegać. Zawsze to wcześniej sprawdzam. Żona uważa, że nie jestem normalny, natomiast dla mnie zupełnie nieistotne jest, co będzie w tym hotelu: baseny, jacuzzi, siłownie, wodotryski, jakie będzie jedzenie, jakie sa opinie o tym hotelu. To wszystko mnie nie interesuje. Bo jak będzie złe jedzenie to pójdę do knajpy, a że nie pływam, to brak basenu też przeżyję. Ale muszę mieć gdzie biegać! Kiedyś przed wyjazdem na Teneryfę nie sprawdziłem okolicy przy hotelu pod tym względem i pozostała mi do biegania tylko 800-metrowa pętla w parku. Ale gdziekolwiek bym nie wyjechał, to tęsknię za domem.

- Kazimierz Pichlak, także podróżnik pierwszorzędny, powiedział mi, że najpiękniejsze są powroty.

- Zdecydowanie i absolutnie zgadzam się z nim. Kiedy siadam przed domem, przed bramą garażową, skąd widzę Karkonosze, wzrokiem przemierzam je w tę i z powrotem setki tysięcy razy, pod domem piszę, siedzę, piję wino, a w niedzielę rano kawę. To jest dla mnie najpiękniejszy widok. Moje ukochane góry to nie Himalaje ani Karakorum, ale Karkonosze. Dla mnie są górami wysokimi, bo gdy jestem w nich wysoko, to okazuje się, że świat nie kończy się za przełęczą, ale tam dalej coś jest, że jest przestrzeń, wielka przestrzeń, co otwiera mi wewnętrzną percepcję świata, dzięki której więcej rozumiem i widzę, mocniej czuję, wszystko jest fajniejsze. Tak jest w Karkonoszach – widzę Ślężę, dalej Szczeliniec z Górami Sowimi, dalej Jeszted, a jak się obrócę bardziej w prawo to Landeskrone. To są własnie góry wysokie: jestem w nich, nie musiałem się strasznie natrudzić, nie musiałem wydać 10 tysięcy złotych, żeby w nie pojechać. Zdarza mi się pojechać do Szklarskiej, przejść na Okraj, gdzie przyjeżdża po mnie żona, tam jemy sobie obiad i wracamy do domu.

- Żonę masz wspaniałą, wyrozumiałą. Wiele kobiet nie życzy sobie, by ich mąż bądź partner opuszczał je na wiele tygodni z powodu chodzenia po górach.

- Ostatnio żona kolegi powiedziała mi: wyszłam za Grześka, a dostałam w spadku te cholerne góry. Ja się na to nie umawiałam. Moja żona też się na góry nie umawiała, bo najpierw się pobraliśmy, a dopiero potem w moim życiu zagościły góry wysokie. Nie wiedziała, co bierze.

- Wiedziała tylko o bieganiu?

- Tak. Byliśmy razem pod Everestem. Małżonka widziała to, co mnie kręci. Nie bardzo chyba rozumie, jak można chcieć leżeć na tym lodzie i drapać się na sam szczyt. Natomiast pozwala mi na to, bo chyba ta przemiana, która dzieje się podczas rozłąki z powodu moich wyjazdów w góry wysokie, jest na tyle dobra, że wracam spełniony, szczęśliwy, a chyba lepiej mieć przez jedenaście miesięcy w roku szczęśliwego i zadowolonego z życia partnera, niż przez dwanaście zgorzkniałego dziada, który będzie stękał i narzekał. Dla mnie najważniejszą wartością w życiu jest wolność – polityczna, religijna i ta właśnie w związku. Gdybym powiedział żonie, że jadę na wyprawę, a ona na to, że to już mnie tu nie zobaczysz, to taki związek by nie przetrwał.

- Kazik śpiewa: nie ma miłości bez wolności.

- No właśnie. Miłość potrzebuje wolności, natomiast wolność nie zawsze potrzebuje miłości. Mam to wielkie szczęście w życiu, że nic nie musiałem poświęcać. Nie poświęciłem pracy ani firmy dla domu, bo tak się czasem zdarza, nie poświęciłem domu dla gór, ani też gór dla domu. To taki trójkąt: praca umożliwia mi podróżowanie, dom mi tego nie zabrania, a zawsze mam gdzie wrócić. Zawsze podkreślam, skąd jestem, bo ta tożsamość i wynikająca z niej duma, to jest chyba miłość. Bywam w miejscach statystycznie piękniejszych, bardziej spektakularnych, a jednak najlepiej czuję się w Karkonoszach. To musi być uczucie wyższe. Stać mnie na to, by mieszkać nie tu, gdzie muszę, ale tu, gdzie chcę. Mógłbym wyprowadzić się z Jeleniej Góry i zamieszkać we Wrocławiu, ale bym się tym unieszczęśliwił. Jestem szczęśliwy tutaj. Jest mi tu cholernie dobrze. I to się nigdy nie zmieni. Jeśli nie stanie się coś, czego nie jestem w stanie przewidzieć, nigdy się stąd nie wyniosę. Choć ubolewam nad zmianami. Wcale się nie cieszę z powstania wielkiego centrum w Jakuszycach, pomimo że to centrum wielu ludziom ułatwi życie. Ale trenując w latach 90. jakoś udawało mi się dostać do Jakuszyc by biegać, jeździć na rowerze. Wydaje mi się, że nie musimy budować wielkiej infrastrtuktury w postaci hoteli, bo kto chce, dojedzie tam. Wiem, że świat się zmienił, że kiedyś Karkonosze odwiedzało 100 tysięcy ludzi rocznie, a teraz 5 milionów. Do tego potrzebna jest infrastruktura hotele, parkingi, autostrady...

- Zależy, jak się ja zrobi. W krajach alpejskich, na przykład, ruch samochodowy wprowadza się do tuneli.

- Da się to zrobić. Do Zermatt nie da się wjechać w uliczki samochodem, ale można zostawić samochód na parkingu i dojechać kolejką, a potem spacerować. Nie wyobrażam sobie w Karpaczu takiego rozwiązania: że przed wjazdem do miasta, Brzeziu Karkonoskim, jest wielki parking, a dalej już tylko masową komunikacją. Ludzie by nas zjedli.

- O czym myślisz na górze, gdy jest Ci ciężko?

- Wyobrażam sobie piękny maj w Jeleniej Górze, siebie na kawie w ogródku Bristolki na ulicy 1 Maja: patrzę co się dzieje w moim mieście, popijam kawę, czytam "Nowiny Jeleniogórskie" o moim mieście.

- Jeleniogórski spokój, wobec pędzącego świata, staje się atutem.

- Niczego w naszym mieście mi nie brakuje. Są tu rozsądne ceny, dobre knajpy, kawa pyszna, o możliwościach uprawiania sportu można długo mówić: mogę biegać, jeździć na pięknych trasach rowerem górskim bądź szosowym, jedynym mankamentem jest duży ruch na drogach, ale jak ktoś zna teren, to pojedzie do Komarna. Powspinać się można w Sokolikach…

Rozmawiał: Leszek Kosiorowski

Zdjęcia: Rafał Fronia

 

Free Joomla templates by Ltheme